RELACJE

TORMENTOR

Nocą zaraz po zakończeniu I Pielgrzymki Polskiej we Wrocławiu, wyjechaliśmy do Budapesztu. Jak tylko ogłoszono ten koncert, to od razu wiedziałem, że muszę tam być. Kupiłem bilety, namówiłem znajomych, wynająłem apartamenty i zrobiłem wszystkie inne te rzeczy, które z reguły robi się, gdy trzeba ruszyć 666 km przemierzając trzy granice by w finale dotrzeć do jednego z najpiękniejszych miejsc w Europie. Na pierwszy i jeden z siedmiu w tym roku występów reaktywowanego po prawie 30 latach w oryginalnym składzie (!!! – co prawda w latach 90. przytrafiło się kilka chałtur, a w roku 2001 nawet płyta – ale ciężko uznać to za jakiekolwiek nawiązania do pierwszego okresu) Tormentora w samym sercu jego węgierskiej macierzy – w Budapeszcie.

W latach 80. Tormentor aspirował do absolutnej black metalowej czołówki. Wydał undergroundowe wydawnictwa: dema „The Seventh Day of Doom” i „Anno Domini”, obydwa wypełnione z góry do dołu hiciorami i obarczone aurą kultu. Płytom nie przeszkodziło nawet genetyczne obciążenie słabym brzmieniem (to drugie w porównaniu do pierwszego, jak na te warunki jakościowe może uchodzić za prawie profesjonalny materiał) – i tak zapisały się w historii europejskiego metalu, chociaż nie odniosły takiego sukcesu, jak np. nasz Kat. W komunistycznych Węgrzech istnienie takiego tworu, jakim był Tormentor było chyba nie do pomyślenia i dlatego odpowiednie siły dopomogły zespół doszczętnie rozwalić. Kilka lat później obłędne wokale Attili Csihara ozdobiły „De Mysteriis Dom Sathanas”, reszta jest powszechnie znana.

Minęło 30 lat i pojawiła się informacja, która powiedziała jasno: Tormentor powraca. Pierwszy raz w Budapeszcie w klubie A38, który okazał się być bardzo znanym miejscem na… łodzi zacumowanej na Dunaju przy drodze na Stare Miasto. Mieli fantazję ci Węgrzy. Po całym dniu szwędania się za gulaszami, leczami, tokajami i paprykami, wylądowaliśmy na łódce. Najpierw przy barze i merchu, z którego zjechały koszulki z genialnymi wzorami, flagi, wznowienia CD i LP Tormentora. Żal było nie brać, szczególnie najnowsze reedycji „The Seventh Day Of Doom” CD + DVD, która wydana została specjalnie z okazji koncertu i też na nim… wyprzedana.

Do Budapesztu przybyło całe metalowe środowisko węgierskie i liczni goście: dookoła kręcił się Watain, Black Silesia Production, Southern Discomfort, Mythrone, Ragehammer, Chamskibus itd., czyli przypadkowej publiczności brak.

Set rozpoczął Cult Of Fire, jedyny porządny support tego dnia. Legenda głosi, że komuś kiedyś na Brutal Assault udało się ich zobaczyć. Mi to nie było wtedy dane, ale teraz ustawiłem się pod sceną, by w powodującym ból gardła dymie z kadzideł zobaczyć enigmatycznych Czechów. Powiem, że Batushka to to nie była, pozory mylą. Cult Of Fire za fasadą dymu, czaszek, hinduskich ołtarzy zagrał pełnojajeczny, uduchowiony gig. W zasadzie ciężko porównać go z czymkolwiek innym, co widziałem do tej pory. Klimatyczne, niespotykane zjawisko. Zupełne przeciwieństwo przewidywalnego Perihelion, który jako support święta Tormentor ze swoimi postowymi pasażami nie pasował wcale.

Chwila po 21-szej zabrzmiało intro z filmu „Omen” i pojawiła się TA gitara – jedno z najbardziej ciarkogennych intr w dziejach metalu. Z prawej strony wzmacniacze Marshalla przykrywał portret Vlada Palownika, z lewej Elżbiety Batory. Słusznych patronów miał Tormentor. W zasadzie do momentu, gdy zobaczyłem Attilę na scenie, nie wierzyłem, że to wszystko dzieje się naprawdę tu i teraz. Ten wyskoczył jak Diabeł z Piekła przy „Tormentor I” i… Szok i niedowierzanie, jakiż to jest frontman. Facet w aktualnym stanie Mayhem pozasłaniany tymi wszystkimi kostiumami całkowicie się marnuje. Attila tu pojawił się z lekkim corpsem, obwieszony odwróconym krzyżem na pół klaty, skakał, rzucał się, bawił ku radości swojej i wszystkich przybyłym z niemal punkową werwą. Posturą przypominał trochę Till Lindemann, ale nie – Rammstein to sztywny Szwab, a tu koleżka wręcz porażał swoją energią.

Repertuar nie był tajemnicą – godzina i 15 minut z bisami – bo tyle trwało odtworzenie „The Seventh Day of Doom” i „Anno Domini” w całości. Na wspaniale nagłośnionym koncercie wśród publiczności tak nieludzko złaknionej tej muzyki – wspólne odśpiewanie „Elizabeth Bathory” to była taka dzika, pierwotna radość z jaką pewnie podpalano w Norwegii pierwsze kościoły. Wszystkie te utwory w nowych, współczesnych aranżacjach okazały się ciosem idącym za ciosem, dostały nowe życie. To jakaś niesprawiedliwość dziejów, że Tormentor przez 30 lat praktycznie nie istniał, grupa z takim potencjałem mogła zrobić ogromną karierę. Stało się jednak inaczej, w tym roku wystąpią jeszcze sześciokrotnie – mus obowiązkowy dla każdego dla kogo black metal jeszcze coś znaczy.

Po wszystkim odbyło się spotkanie z Tormentorem, przybiliśmy piątki, podpisaliśmy płyty, zamieniliśmy dwa słowa z Attilą, który okazał się w gruncie rzeczy przemiłym człowiekiem. Na Brutal Assault wjeżdżam pod samą barierkę.

Gdybym miał na szybko podsumować – najprawdopodobniej 21 kwietnia 2018 roku byliśmy na najważniejszym metalowym koncercie XXI wieku do tej pory.